Janusz Wojnarowski: Jestem autentycznym samorządowcem | Mława

Wielkość czcionki

Tłumacz Zamigam

Mława

Twoje miejsce.
Twój czas.

Janusz Wojnarowski: Jestem autentycznym samorządowcem

Krzysztof Napierski / 29 maja 2020

– Nie należę do ludzi upartych i takich, którzy uważają, że mają monopol na wszystko. Staram się być radnym rozważnym i te rzeczy, które stanowią według mnie priorytet na każdy rok, popierać. Monopolu na wszystko nie ma nikt – mówi Janusz Wojnarowski, jeden z najstarszych stażem radnych Miasta Mława. Rozmawiamy z nim m.in. o codziennych wyzwaniach, jakie podejmuje w swojej działalności na rzecz mławian, o pracy na czele komisji rozwoju gospodarczego i budżetu oraz współpracy z kolejnymi przewodniczącymi rady, burmistrzem i mieszkańcami.

 

KRZYSZTOF NAPIERSKI: Funkcję radnego miejskiego sprawuje Pan nieprzerwanie od 1998 r. Jak ta przygoda z samorządem się zaczęła?

JANUSZ WOJNAROWSKI: W 1998 roku, kiedy podjąłem decyzję o tym, żeby startować na radnego miejskiego – a skład rady miasta liczył wówczas dwadzieścia osiem osób – to mieszkańcy mojego osiedla i bloku, w którym mieszkałem, zmobilizowali mnie, abym aktywność społeczną, którą wykazałem się wcześniej, pracując w Krzywonosi, przeniósł na grunt mławski. W 1991 r. zostałem zatrudniony w Zakładzie Usług Wodnych dla Potrzeb Rolnictwa w Ciechanowie z siedzibą w Mławie, gdzie otrzymałem stanowisko wyjątkowo trudne i czasochłonne. W międzyczasie aktywnie uczestniczyłem w życiu społecznym zakładu, organizując różnego rodzaju rozrywki, zawody sportowe, wyjazdy pracownicze na wycieczki i pielgrzymki. Zauważył mnie w tym okresie zarząd miasta i powołał w skład rady nadzorczej spółki WOD-KAN, której zostałem wiceprzewodniczącym. Oprócz tego piastowałem szereg innych funkcji, pracowałem na przykład w klubie sportowym MKS Mławianka. Przez wiele lat grałem w piłkę w Przasnyszu, później w Mławie, choć z niewielkim powodzeniem, bo zostałem wkrótce wcielony do wojska. Największą satysfakcję sprawiała mi jednak praca na szczeblu szkół, nie tylko podstawowych, ale i średnich, bo byłem w radzie rodziców w Szkole Podstawowej nr 6, później zostałem przewodniczącym rady rodziców w „Ogólniaku”. Także już te szlify mławskie przechodziłem i nie ukrywam, że to był taki zaczyn, który mnie zmobilizował do podjęcia działalności jako radny.

Co sprawia, że od tamtego czasu aż po dziś dzień chce Pan angażować się w pracę na rzecz naszego mławskiego społeczeństwa jako miejski radny? Bo tej pracy, jak mniemam, jest dużo…

Bardzo dużo. Ale ja tak naprawdę już od chwili, kiedy byłem w szkole podstawowej, a następnie technikum mechanicznym, lubiłem się bardzo angażować w różne rzeczy: sport, harcerstwo, działalność w miejskim domu kultury, samorządzie szkolnym i samorządzie internackim. Wszystkie te działania przygotowywały mnie do tego, żeby pracować na rzecz lokalnego społeczeństwa.

Gdy zostałem radnym miasta, wybrano mnie członkiem zarządu, później wiceprzewodniczącym komisji rozwoju gospodarczego i budżetu, a następnie przewodniczącym tej komisji. Jestem nim aż do chwili obecnej. Funkcja ta była poparta popularnością wśród elektoratu, koleżanek i kolegów, którzy cały czas mnie wspierali. I, szczerze mówiąc, z kadencji na kadencję, gdy angażowałem się też w prace zarządu osiedla i rozwiązywanie różnych problemów, nie była to malejąca liczba głosów. Dodam, że przez dwadzieścia jeden lat opuściłem tylko jedną sesję rady i jedno posiedzenie komisji, na których obecność uniemożliwiła mi choroba.

Przystępując do wyborów, zawsze odczuwam ogromną satysfakcję. Chociaż muszę powiedzieć, że gdy powstały jednomandatowe okręgi wyborcze, pojawił się dylemat, bo nas – równorzędnych partnerów z tego okręgu – było paru. Okręg wyborczy nr 1 był duży i tak naprawdę przy jednomandatowych okręgach liczyłem, że być może społeczeństwo z innego terenu nie poprze mojej kandydatury. Ale okazało się, że i tak miałem trzeci wynik w mieście. I te wyniki tak się kształtowały w każdych wyborach. Oczywiście wśród radnych, którzy zasiedli w ławach rady – bo przecież byli i tacy, którzy mieli na przykład dwa razy większą liczbę głosów, ale nie weszli, bo ich ugrupowanie nie weszło. W ostatniej kadencji, kiedy to Stowarzyszenie Samorządowe Nasze Miasto utraciło możliwość wystawienia swojej grupy radnych ze względu na to, że nie mieliśmy prezesa tego stowarzyszenia, porozumieliśmy się z burmistrzem Sławomirem Kowalewskim, żeby wystartować z listy jego komitetu, co też uczyniłem i też miałem trzeci wynik w mieście, więc znów na podium się załapałem [śmiech].

Jestem autentycznym samorządowcem, kocham samorząd, mówię ludziom prawdę – uważam, że to są atuty prawego radnego. I nie wolno patrzeć na to, że są czasem słowa krytyki, bo one wiele uczą. Pojawiały się na przykład nieraz krzywdzące mnie artykuły, ale decydując się na pełnienie funkcji publicznych, liczyłem się z tym, że muszę być osobą transparentną, która musi być gotowa na krytykę. Oczywiście gdybym miał oceniać własną współpracę z moim elektoratem wyborczym i oni mieliby wystawić mi ocenę, to ta ocena byłaby inna.

Co jest dla Pana największym wyzwaniem w pracy radnego? Wspominał Pan o krytyce w mediach i wśród osób, z którymi się Pan styka, ale wygląda na to, że Pan sobie z nią radzi. Co w takim razie jest najtrudniejsze?

Najtrudniejsza jest naturalna ciągłość zabiegania o to, żeby mieszkańcom poprawić warunki egzystencji. Każde podejście do stworzenia nowego budżetu rocznego jest wielkim wyzwaniem, ja się wtedy mocno uaktywniam – żona nawet wspomina, że mówię o tym w nocy przez sen [śmiech]. Należę do osób, które mają pewną strategię, i z budżetów corocznych, które są uchwalane przez radę miasta, staram się, żeby jedna, dwie, trzy, a nieraz nawet więcej inwestycji odzwierciedlało nie to, że ktoś mi się podoba z danego osiedla, ale całokształt miasta i jego potrzeb. Najpierw zwracam uwagę na strategiczne rzeczy, takie jak choćby budowa przedszkola, szkoły lub żłobka, stadionu czy basenu, a dopiero później analizuję potrzeby lokalne. Nigdy nie patrzyłem i nie patrzę na to, że kandyduję z okręgu nr 1 i on jest najważniejszy. Zarazem staram się być osobą, która potrafi utrzymać dialog – nie działam na zasadzie, że tylko ja i więcej nikt – staram się konsultować wszystko wśród mieszkańców, w tym w zarządzie osiedla, z którym bardzo dobrze mi się współpracuje. Zwłaszcza chciałbym tu wspomnieć pana przewodniczącego Mirosława Dąbrowskiego, z którym współpraca zawsze się układa wzorowo. Wspólnie znajdujemy rozwiązania i składamy wnioski do pana burmistrza, żeby wprowadził je do budżetu kolejnych lat. I myślę, że tak to powinno wyglądać.

Czy właśnie ów dialog społeczny jest receptą na podejmowanie najtrudniejszych decyzji? Wiadomo, że są przecież takie, którymi wszystkich mieszkańców zadowolić się nie da – jak choćby w ostatnich latach kwestia wyboru wariantu tunelu pod torami czy obecnie sposobu naliczania opłaty za gospodarowanie odpadami. Jest jakiś sposób, żeby wszystkich mieszkańców pogodzić?

Nie należę do ludzi upartych i takich, którzy uważają, że mają monopol na wszystko. Staram się być radnym rozważnym i te rzeczy, które stanowią według mnie priorytet na każdy rok, popierać. Monopolu na wszystko nie ma nikt. Każdy radny ma jakąś wizję i jakieś rozwiązanie. Są decyzje strategiczne, podejmowane po szeregu konsultacji społecznych, rozmów z zarządami osiedli i burmistrzem, gdzie wzajemne skakanie sobie do gardeł nic nie da – to byłoby najgorsze, co mogłoby się przydarzyć. Żeby osiągnąć konsensus, jest potrzebna przede wszystkim zgoda i wiedza radnych, podpieranie się i konsultowanie z osobami, które są fachowcami. Ja od zawsze mam taką zasadę, że przed komisją budżetu chodzę po naukę – najpierw do pana Kauwińskiego, byłego naczelnika wydziału finansowego, a później kolejnych skarbników: pana Antczaka, a obecnie pani Aptewicz. Prowadzę komisję, w której prace są zaangażowani ludzie z wykształceniem wyższym ekonomicznym, piastujący wysokie stanowiska, i z pełną satysfakcją mogę powiedzieć, że z żadnego z kilkuset posiedzeń komisji nie wyszedłem, czując się w jakiś sposób upokorzony czy skrytykowany, że nie potrafiłem wyjść z jakiegoś patu. A przecież były różne takie rzeczy, chociażby takie strategiczne elementy występujące co roku lub co dwa lata, jak ustalenie taryf opłat za wodę i ścieki, podejmowanie decyzji związanych z przyjmowanym budżetem – i też nie wszystkie osoby akceptują różnego rodzaju rozwiązania. Jeszcze raz podkreślę – to są rzeczy, od których się nie ucieknie. Jednak nawet wtedy nie jestem obojętny na dialog społeczny, każdy zawsze może się wypowiedzieć, że miał taką czy inną wizję. Radny nie może uciekać przed społeczeństwem i unikać spotkań, bo to jest najgorsze rozwiązanie. I stąd moja popularność jako radnego i pozytywny odbiór społeczny, dzięki któremu tak naprawdę żadnych wrogów w mieście nie mam.

Co w pracy radnego daje Panu największą satysfakcję? Właśnie ten duży mandat społecznego zaufania?

To na pewno. Natomiast zawsze mnie satysfakcjonuje, kiedy mieszkańcy przekazują informacje, że miałem jakikolwiek wpływ na to, że została wykonana ulica czy chodnik, że zostały zrobione place zabaw lub inne inwestycje, które służą mieszkańcom – i ich jedno słowo: „dziękuję”. To jest – chyba tak jak dla każdego człowieka – bardzo wartościowe i wdzięczne. Generalnie mam też satysfakcję ze współpracy w samorządzie, zwłaszcza na szczeblu koalicji, która podejmuje decyzje strategiczne. Odkąd w 1998 roku rozpocząłem działalność na szczeblu samorządowym, żywię wielki szacunek do byłych i obecnych burmistrzów, ich zastępców, naczelników, zarządów – bo uważam, że jeżeli burmistrz zostaje wybrany w wyborach samorządowych i ma mandat zaufania większości mieszkańców, to ja tym bardziej mam duży respekt do takiej osoby i staram się w miarę możliwości jak najlepiej z nią współpracować. I to nie tylko na szczeblu samorządowym, bo przecież szereg rzeczy dokonuje się poza samorządem, chociażby różnego rodzaju zawody sportowe czy wyjazdy do miast partnerskich. Podobnie dobrze oceniam współpracę z samorządami gminnymi oraz ze starostą, z którym współpracowałem i w samorządzie, i w jednej firmie – przez prawie jedenaście lat. Uważam, że jest to wielka satysfakcja, jeżeli się potrafi na tych wszystkich płaszczyznach porozumieć.

Odkąd pamiętam, przewodniczący rady co jakiś czas się zmieniają, a sekretarz obrad wciąż pozostaje ten sam. Można – pół żartem, pół serio – pokusić się o stwierdzenie, że to właśnie Pańskie stanowisko jest w radzie najważniejsze. Jak Pan skomentuje ten stan rzeczy? Przypadek? Reguła?

Każdy przewodniczący rady miasta chce mieć osobę bardzo zaufaną, sprawną i szybką w podejmowaniu decyzji. Osobę, która potrafi omieść wzrokiem cały obszar działania rady miasta i nie tylko, bo na obrady przychodzą przecież także pracownicy urzędu miasta i publiczność. Trzeba być osobą zawsze dyspozycyjną, która nie zawiedzie przewodniczącego rady. Najpierw mnie w tych działaniach zauważyła pani Krystyna Burakowska, a następnie kolejni przewodniczący rady – panowie Krzysztof Wasiłowski, Leszek Ośliźlok i Lech Prejs.

Z pewnych powodów jest to funkcja niełatwa. Człowiek jest przez całą sesję pod okiem kamery i pod ostrzałem fleszy aparatów – raz miałem nawet żal do jednego z redaktorów, że zrobił mi bardzo niekorzystne zdjęcie. Ale w takich sytuacjach staram się porozmawiać z takim redaktorem i wytłumaczyć, że przecież tyle było możliwości, żeby zrobić ładne zdjęcie. No ale jego zdaniem jak będzie ładne, to nikt nie będzie czytał i nie będzie mnie oglądał [śmiech]. Z drugiej strony taka obserwacja ma też swoje plusy, bo często później znajomi mówią: „Ale fajny garnitur miałeś!”, „Ale fajną miałeś koszulę, a jaki krawat!”, „Jak ładnie włosy obcięte!”.

No ale zejdźmy na ziemię. Jest jeszcze szereg rzeczy, które wymagają czasu, a są niezbędne, aby odpowiednio przygotować sesję rady miasta. To nie jest robione z marszu. To jest systematyczna współpraca z biurem rady. Sesje były i są nadal przygotowywane w sposób kolegialny. Z kolejnymi przewodniczącymi rady odbywaliśmy rozmowy telefoniczne i uczestniczyliśmy w spotkaniach przed każdą sesją. A później, jak już się zajmuje bezpośrednio miejsce przy przewodniczącym rady, to on jest skupiony w zakresie prowadzenia obrad i pilnowania ich porządku, ale patrzy na wskazówki ode mnie – bo on tego wszystkiego nie omiecie, on musi pilnować pewnych działań, które później zostaną przez społeczeństwo ocenione. Przygotowuję mu też pewne materiały, których on już nie musi śledzić i poprawiać. No i taki dowód zaufania zdobyłem już od czworga przewodniczących w ciągu dwudziestu lat.

W środę 27 maja obchodzimy Dzień Samorządowca. Czego mógłbym Panu życzyć z tej okazji?

Życzyłbym sobie, żeby do tej kadencji dotrwać i żeby relacje, które już przez półtora roku się zarysowały, też do jej końca trwały. Żeby mieszkańcy mieli do mnie takie zaufanie jak dotychczas – nie tylko teoretyczne, ale i praktyczne; żeby nie unikali mojej osoby, spotykając się w różnych środowiskach. Życzę sobie dalszej dobrej współpracy na szczeblu samorządowym oraz z mieszkańcami całego miasta. Chciałbym, żeby zdrowie dopisało i żebyśmy w tej naszej małej ojczyźnie się wszyscy rozumieli – żeby nie było sytuacji, w których patrzymy na siebie jak na wrogów. Bo życie i tak płynie i nieraz doświadczamy różnych sytuacji niezależnych od nas, jak choćby teraz koronawirus, którego nikt nie przewidział. Oby on opuścił nas jak najszybciej, abyśmy mogli się znów swobodnie spotykać i by żyło nam się trochę luźniej.

Tego Panu i nam wszystkim życzę. Dziękuję bardzo za rozmowę.

Dziękuję.